Na szczyt Matterhornu 6 września 1960 roku wszedł za grupą alpinistów czteromiesięczny kociak, nam też się udało we wrześniu 1999 roku.
"Matterhorn jest górą najlepiej wyłuskaną ze swego kruszcowego łoża, jej architektura i linia wzlotu mają ścisłość geometryczną. Ten wierzchołek, jak żaden inny zasługuje na nazwę idealnego szczytu; jest taki, jakim go sobie wyobrażają dzieci, które nigdy nie widziały żadnego górskiego wierzchołka. Urodzony nad brzegiem morza, właśnie taki obraz szczytu stwarzałem w swej imaginacji, gdy słyszałem wyraz "góra" – piramidę otoczoną lodowcami, wystrzelającą w niebo. Ale ta piramida jest o tyle piękniejsza jeszcze, że stoi samotnie. Otacza ją jedynie kamienna pustynia, popiół wierchów, senne, przygarbione, połogie wierzchowiny" – taki pisał o nim Gaston Rebuffat w "Gwiazdach i burzach". Piękny opis, prawda? A co dopiero spojrzeć nań. A co dopiero wdrapać się na szczyt…
Pierwsze podejście pokazało nasz rozsądek. "Nie mamy sprzętu" – nie pamiętam, czy powiedziałem to ja, czy Blacha. Cóż, w 1998 mieliśmy domowej roboty raki na śródstopie, kijki narciarskie i folię ogrodniczą do spania. Za rok dorobiliśmy się już paru górskich gadżetów i podjęliśmy wyzwanie.
Ale najpierw trzeba było tam dotrzeć. Stopem, jak zwykle po Europie Zachodniej w czasach głęboko studenckich. Acz wyczytaliśmy gdzieś, że kolej żelazna w Szwajcarii po godzinie 19 jest za darmo dla posiadaczy karty Euro 26. Byliśmy takowymi (piękni i młodzi…), więc wsiedliśmy w pierwszy pociąg do Brig. Potem nastał czas wyjaśnień. Za darmo może tak, ale tylko na liniach państwowych, a nie prywatnych, jak ta, więc albo płacicie, albo wysiadka. A ile? Aż tyle? To my wysiadka. Proszę bardzo.
Piękna szwajcarska stacyjka w alpejskim kantonie Wallis. Nie podam nazwy, na wszelki wypadek. Piękna, przytulna, czysta… Była już noc, więc jednogłośnie zagłosowaliśmy za zanocowaniem. Przygody robione tanim kosztem uwielbiają takie wygodne miejsca i sytuacje, gdy nie trzeba rozbijać namiotu. Ugotowaliśmy herbatę, ukroiliśmy parę kromek chleba. "Wyjdę otworzyć konserwę" – zaoferował się ktoś z naszej dwójki. Wyszliśmy obaj. Tak jakoś kolektywnie, nie zwróciwszy uwagi, że światło na stacyjce zgasło, a drzwi mają klamkę tylko od wewnątrz. Wcześniej się otwierały. Teraz przestały.
Piękny widok. Dwóch lekko odzianych młodzieńców pod budynkiem stacji, a wewnątrz stygnie nasza herbata. Już posłodzona. Dobrze, że zostawiliśmy uchylone okienko. Jakieś 2 godziny zajęło nam sforsowanie solidnej szwajcarskiej konstrukcji i dotarcie do naszych bagaży. Praca odbywała się w ciszy i napięciu, przerywana czasami dywagacjami na temat "co będzie, jak przyjedzie policja i jak przyjmie nasze równie prawdziwe co niewiarygodne wytłumaczenie". Zwinęliśmy się z tej cudownie suchej i wciąż mimo wszystko czystej (to specyfika Szwajcarii) stacyjki o szóstej rano, na wszelki wypadek, żeby nie musieć mówić prawdy o rozwalonym oknie. Wstyd mógłby nas zabić…
Szwajcaria kojarzy mi się też z graniem na ulicy. Dobrze tam zarabiałem – głównie w Zermatt, kurorcie pod samym Matterhornem. Próbowałem też grać w Lucernie, ale ledwie rozłożyłem swój kramik i zacząłem show, zjawił się uczynny pan policjant i kazał się zwijać. A już miałem publiczność i nawet jakieś pierwsze datki. Pan policjant wręczył mi wielojęzyczną ulotkę z pięknie wymalowanymi czterema muzykantami z Bremy, gdzie spisane zostały wszystkie reguły dotyczące szlachetnej sztuki ulicznej. Okazało się, że grać można, ale:
Takim sposobem odechciało mi się grać na ulicy w pięknym mieście Lucerna. Ale w Zermatt było naprawdę nieźle, stać nas było na dobry chleb i prawdziwe masło. Po drodze na Matterhorn zaś zaczepił mnie jakiś gość siedzący w restauracji (restauracje w drodze na Matterhorn występują aż do wysokości mniej więcej 2600 m npm.) i zapytał, czy mam zamiar coś zjeść. Powiedziałem, że czeka na mnie chińszczyzna w postaci zupkowej. Wtedy ten Niemiec fundnął mi i Arturowi obiad. Nie wiem, czy nie najdroższy w życiu – bo ceny w Szwajcarii są solidnie wyśrubowane, w dodatku rosną wprost proporcjonalnie wraz z poziomem morza. Nawet w Szwajcarii znaleźć można takich ludzi. A na szczyt Matterhornu 6 września 1960 roku wszedł za grupą alpinistów czteromiesięczny kociak. Nam też się udało – we wrześniu 1999 roku.
Autorem tekstu jest: Grzegorz Żak
Data publikacji: 2008-01-02 | Liczba wyświetleń: 3155